Dopóki sił starczyło Grosickiemu, istniał i był groźny nasz atak. A Grosickiemu sił na normalną grę starcza mniej więcej na pół godziny. Potem został już tylko Lewandowski, jak ten kogut w stadku coraz bardziej samoczących się, bez składu i ładu, zwłaszcza od stanu 3:0 dla nas, kurczaków.
Milika (na jego szczęście?) wyeliminowała kontuzja. Linetty podawał prawie wyłącznie do Duńczyków, aż, zapewne zawstydzony, zniknął z gry. Zielińskiego, tak w ataku, jak w obronie, po raz kolejny nie zauważyłem. Niecelne podania się nie liczą. Krychowiak dalej ćwiczył chyba jeden z większych dołów w swojej karierze.
No i do głosu doszła nasza obrona. To co wzięli na siebie w poprzednim meczu Rybus z Kapustką, tym razem dumnie ponieśli na swoich barkach (oraz głowie) Glik i Cionek. Co prawda, to Piszczek nie zdążył wyprzedzić Duńczyka, ale za którymś razem jego łatanie dziur po Cionku i Zielińskim musiało się tak skończyć.
I okazało się, że Kozietulski w połowie wąwozu wdrapał się na ścianę i uciekł, zaś Szekspir cwaniaczył, bo Hamlet to wyjątkowo stateczny i dobrze zorganizowany jegomość. Jednak szczęście (i Duch Króla) były tym razem po naszej stronie.
Ale to wspaniały lob główką Glika nad własnym bramkarzem ma szanse przenieść ten mecz do historii.