Zaatakowano główne centra polityczne kraju.
Bomby wybuchają w stolicy, ostrzelano obóz młodzieżówki partyjnej. Skala ataków i stopień ich zorganizowania wyklucza działanie jedynie grupki szaleńców.
W kraju strach, panika, chaos.
Terror wypowiedział właśnie Norwegii wojnę.
I trafił w dziesiątkę. Norwegowie organizacyjnie i mentalnie w tej chwili przegrywają.
Władze apelują do ludności i zastanawiają się nad zamknięciem przestrzeni powietrznej kraju.
A czy my, wgapieni w ekrany telewizyjne, czekający na dalsze wybuchy i ofiary, zdajemy sobie sprawę z tego, co się właśnie być może dzieje?
Na naszych oczach napadnięto na kraj członkowski NATO. Kraj senny, spokojny, peryferyjny. Gdzie, zgodnie ze skandynawską tradycją, ludzie bardziej się interesują łóżkiem i portfelem sąsiada, niż jakimikolwiek przybyszami z zagranicy lub imigrantami. Żeby nie być posądzonym o nacjonalizm i ksenofobię. Z ducha i wychowania pacyfistyczny. Całkowicie wobec tego bezbronny wobec jakichkolwiek zorganizowanych aktów terroru. Z zewnątrz lub od wewnątrz.
Czy aby na pewno to co się w nim teraz dzieje, to tylko deperacka próba wyładowania agresji na najłatwiejszym do trafienia wrogu? I czy - prawem minimalizacji wysiłku myślowego - znowu usłyszymy magiczne słowa - Al Khaida?
Bo dużo gorszym scenariuszem jest potraktowanie przez kogoś Norwegii jako poligonu doświadczalnego, a serii ataków jako testu.
Przez kogoś, o kim na razie nie mamy pojęcia.
Komentarze